Miniony rok wyborczy upłynął pod hasłem zmiany, a jego wewnętrzną dynamikę kształtowała przede wszystkim społeczna presja przeorganizowania obowiązującego porządku politycznego. Jakub Wencel bada krytyczne głosy różnych środowisk partyjnych wobec stanu Polski po transformacji.
Jakub Wencel
Potrzeba „zmiany” – rozumiana zarówno jako pewna polityczna strategia retoryczna odwołująca się do określonego zbioru wartości i wyobrażeń na temat państwowości, jak i sygnał społecznego wyczerpania wektorem „liberalnej modernizacji” nakreślającym kierunek rządzenia przez ostatnie osiem lat – artykułowała się już wyraźnie w polskim życiu politycznym ostatnich kilku lat. Jednak dopiero w 2015 roku nabrała ona roli stanowiącej o ostatecznym podziale najważniejszych funkcji w państwie podczas majowych wyborów prezydenckich i październikowych wyborów parlamentarnych. Jeżeli, za prof. Andrzejem Nowakiem i całym szeregiem pokrewnie myślących komentatorów, uznamy, że krańcowa forma rządów Platformy Obywatelskiej opierała się na „postpolitycznym” zabiegu oddzielenia zarządzania państwem od realnie istniejących antagonizmów społecznych (mających swoje przyczyny w całym szeregu czynników kulturowych czy ekonomicznych), to zażądanie od społeczeństwa zmiany władzy byłoby w równym stopniu aktem sprzeciwu wobec konkretnego ugrupowania politycznego, jak i wobec całego „postpolitycznego” porządku regulującego stosunek rządzących do społeczeństwa.
Przewijające się podczas obu kampanii wezwanie do zmiany rzeczywiście zawierało w sobie coś więcej niż jedynie krytykę rządów Platformy Obywatelskiej. Majowa kampania prezydencka Andrzeja Dudy prowadzona była pod hasłem „dobrej zmiany”, które ponownie wykorzystane zostało w jesiennej kampanii dwóch komitetów wyborczych – Prawa i Sprawiedliwości oraz Zjednoczonej Lewicy. Choć w przypadku PiS-u zyskało ono wyraźnie antagonistyczne wobec ówcześnie rządzącej partii zabarwienie (nawet jeżeli zagospodarowało ono również poparcie części elektoratu „antysystemowego”), to już bezskutecznie ubiegająca się o miejsca w parlamencie koalicja środowisk centrolewicowych próbowała przesunąć jego pole odniesienia. Na konwencie Zjednoczonej Lewicy, który odbył się w Warszawie czwartego października, liderka komitetu Barbara Nowacka mówiła o potrzebie zmiany jako o konieczności wyjścia poza duopol PO i PiS-u oraz rekonfiguracji społecznej polityki państwa w kierunku zmniejszenia nierówności, redystrybucji dochodów i sekularyzmu. Hasło „dobrej zmiany” zostało na późniejszym etapie kampanii skuteczne przejęte przez polityków Prawa i Sprawiedliwości. Niemniej, Zjednoczona Lewica podtrzymała retorykę, w której starała połączyć afirmowanie swojego „establishmentowego” rodowodu i aktywny udział w budowaniu demokratycznego systemu ostatnich dwudziestu pięciu lat z zapewnianiem o konieczności jego gruntownej korekty. Postulatu charakteryzującego partie „antysystemowe” bądź określające się – tak jak PiS – jako takie.
Ten przeoczony przez obserwatorów zwrot „starej” lewicy pokazuje, że nawet najbardziej oporne na przyswajanie kontestacyjnej retoryki środowiska musiały poczuć na swojej skórze zmianę nastrojów społecznych. Na tej nigdy otwarcie niewyartykułowanej refleksji osadziła się zresztą cała strategia budowania wspólnych list wyborczych na lewicy. Oprócz Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Twojego Ruchu, czyli ugrupowań mających w poprzedniej kadencji reprezentację parlamentarną, tworzyły ją Zieloni, Unia Pracy i OPZZ, a twarzą inicjatywy została dopiero od niedawna obecna w głównym nurcie politycznym Barbara Nowacka. To odświeżenie wizerunku poskutkowało również usunięciem się na dalszy plan Leszka Millera i Janusza Palikota, co w zamyśle miało symbolizować „nowe rozdanie” na lewicy i otwarcie się ruchu na: z jednej strony, młodą, mieszczańską lewicę, a z drugiej – odnowienie więzi z klasą pracowniczą, którą legitymować miało włączenie OPZZ. Zjednoczona Lewica w końcu do Sejmu się nie dostała – ale gdyby przekroczyła 8% poparcia to, wedle nawet najbardziej życzliwych symulacji, około 2/3 mandatów poselskich uzyskaliby głównie kandydaci SLD, a przeważającą część reszty TR. Reprezentacja Zielonych i OPZZ byłaby więc w najlepszym wypadku symboliczna. SLD, po klęsce z eksperymentem kandydatury „antysystemowej” Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich spróbowało jeszcze raz rozegrać nastroje społeczne, tym razem stawiając na szeroką koalicję „miękkiej” zmiany, ale pozostało wizerunkowo partią, której nie udało się skutecznie przepracować swojej reputacji wobec zmieniających się warunków gry politycznej.
Znacznie bardziej spójną narrację zaproponowało po lewej stronie Razem, proponując ostrą krytykę posttransformacyjnego porządku społeczno-ekonomicznego. W retoryce tej partii znalazło się wiele elementów charakteryzujących globalne ruchy lewicowe po kryzysie w 2008 roku – identyfikowanie się jako „niezamożna większość”, odwołujące się do „99%” Occupy Wall Street, kryzys sfery publicznej i zaufania wobec państwa oraz silny nacisk przeciwdziałanie rozrastaniu się sfery prekarnego zatrudnienia. To uwspółcześnienie krytyki kapitalizmu – być może konieczne do przeprowadzenia jej w ogóle i porzucenia wyczerpującej się społecznie retoryki afirmacji „trzeciej drogi” – stało się znakiem rozpoznawczym europejskich ugrupowań lewicowych w rodzaju greckiej Syrizy czy hiszpańskiego Podemos, ale przez długi czas było właściwie nieartykułowane na polskiej scenie politycznej.
Konsekwentne unikanie identyfikowania się Razem w obrębie organizujących debatę publiczną podziałów i antagonizmów, a szczególnie w dychotomii „polski liberalnej” i „polski solidarnej”, utrzymuje się również po wyborach parlamentarnych, które zapewniły jej prawo do pobierania subwencji z budżetu. Najlepiej pokazuje to obecnie trwający spór wokół Trybunału Konstytucyjnego. O ile .Nowoczesna, drugie po komitecie Pawła Kukiza nowe ugrupowanie w Sejmie, rozgrywa go wzdłuż wyżłobionego przez PO szlaku „obrony liberalnej demokracji” i zabezpieczenia dorobku Okrągłego Stołu, tak Razem przenosi pole krytyki poza obszar kwestii przestrzegania procedur zadając pytanie o obowiązywanie konstytucji w szerszym kontekście polityki społecznej. Październikowa interpretacja przepisów dotyczących kwoty wolnej od podatku wygłoszona przez Trybunał Konstytucyjny dowodzi, że ustawa zasadnicza może rozstrzygać w znaczący sposób o kwestiach socjalnych, co daje szansę na częstsze wprowadzanie tego rodzaju wątków do debaty publicznej.
Pomimo retoryki zmiany i krytyki obecnego systemu politycznego trudno jednak Razem nazwać partią „antysystemową”. Ten przymiotnik na stałe przylgnął już do grupy kilku dużych ruchów prawicowych, które właściwie wyłącznie ze względu na swoje rozdrobnienie nie uzyskały w październikowych wyborach znaczącej reprezentacji parlamentarnej. Od czasu wezwania do „obalenia republiki Okrągłego Stołu”, jaka padła podczas organizowanego w 2012 roku Marszu Niepodległości, zaczęły one stanowić główne narzędzie gospodarowania gniewu społecznego. O ile jednak lewica (czy, do pewnego stopnia, nawet „nowe centrum” w postaci .Nowoczesnej) unika w dyskursie gniewu w postaci narracji czysto tożsamościowych, to prawica konsekwentnie wzmacnia istniejące od wczesnych lat 90. antagonizmy i napięcia, aktualizując je o bieżące kwestie polityczne. Stąd łączenie ze sobą tak różnych wątków, jak spisek okrągłostołowych elit, „ideologia” gender czy kwestie biopolityczne. Zmiana, jakiej domagają się Ruch Narodowy czy ugrupowanie Janusza Korwin-Mikkego ma mieć więc charakter totalny oraz, co równie istotne i co odróżnia te ugrupowania od Prawa i Sprawiedliwości, gruntownie antyrepublikański; zdecydowanie zrywający z zachodnią tradycją ustrojową zamiast próby jej reformowania.
Po lekturze październikowego raportu Centrum Badania Opinii Społecznej taka popularność inicjatyw skrajnej prawicy nie powinna dziwić. Prawicowe poglądy polityczne deklaruje już 1/3 osób w wieku od 18 do 24 lat, a odsetek ten przekroczył częstość deklaracji prawicowych wśród ogółu badanych. Przyczyn tego trudno nie doszukiwać się w kryzysie europejskiego modelu liberalnej demokracji, postępującym na polu ekonomicznym, politycznym i symbolicznym od czasu kryzysu finansowego w 2008 roku. Nie znaczy to jednak, że sprzeciw wobec tego stanu rzeczy – mniej lub bardziej zradykalizowany – trafnie rozpoznaje owe przyczyny. Procesy kształtujące polską politykę przez ostatnie kilka lat pokazują, że są one wyznaczane nierzadko całkowicie arbitralnie. Takim moblizującym elektorat „pustym znaczącym”, jak nazywa argentyński filozof Ernesto Laclau dowolnie wyznaczane miejsce zawiązania się społecznego antagonizmu, była dla PiS katastrofa w smoleńsku i wysuwane po niej oskarżenia wobec władzy; w efekcie na trwale wzmocniła ona obowiązujące podziały. Innym istotnym „pustym znaczącym” stały się JOW-y Pawła Kukiza. Dzięki trwającemu kilka lat zaangażowanie w walkę o wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych wypłynął on jako czołowy kandydat „antysystemowy” w wyborach prezydenckich, po czym uzyskane poparcie wykorzystał do wprowadzenia do Sejmu dużej grupy w większości niezwiązanych ze sobą ideowo posłów. Skupienie się na tym jednym postulacie otworzyło inicjatywę Kukiza na inkluzję drastycznie różniących się od siebie w innych kwestiach programowych elektoratów. Tożsamość Ruchu Kukiza – choć początkowo ukonstytuowana przez sprawę JOW-ów – wykroczyła w końcu daleko poza nią, inwestując przede wszystkim w zagospodarowanie społecznego gniewu. Kukiz, jako jedyny z kandydatów, w obu kampaniach, nie wahał się okazywać emocji podczas publicznych występów i telewizyjnych debat.
Ten tryumf afektu nad dyskursem nie powinien jednak prowadzić do lekceważenia jego sukcesu jako chwilowego, kapryśnego zjawiska. Pokazuje on raczej, w jaki sposób zmieniła się dynamika relacji pomiędzy tym, co społeczne, a tym, co polityczne; pomiędzy społeczeństwem, a jego reprezentacją. Konstytutywne dla nowych ruchów politycznych i reorganizujące działanie starych partii poczucie wyczerpania się postpolitycznego status quo zauważalne jest na obu tych biegunach – mówią o nim, choć oczywiście innym tonem i proponując inne rozwiązania, zarówno działacze skrajnej prawicy z miasteczek wschodniej Polski, jak i uniwersyteccy intelektualiści; nierzadko architekci owego status quo, jak prof. Marcin Król w głośnym niegdyś wywiadzie z Grzegorzem Sroczyńskim na łamach Gazety Wyborczej.
Nie ma wątpliwości, że identyfikacja wynikającej z niego konieczności zmiany jest tym, co uporządkuje polską scenę polityczną na nowo na przestrzeni najbliższych kilku lat. Pozostaje pytanie na ile w ramach hipotetycznego nowego porządku będzie można wyjść poza sztuczne antagonizmy – wyrazić i uporać się z tym, co do owego kryzysu się przyczyniło.